Renegaci, złamani. Kto i dlaczego uszedł cało ze zbrodni katyńskiej - Wiadomości


This article examines the fates of the few hundred Polish officers who survived the Katyn Forest Massacre, exploring the diverse circumstances and reasons for their survival, ranging from fortunate happenstance to Soviet recruitment and political maneuvering.
AI Summary available — skim the key points instantly. Show AI Generated Summary
Show AI Generated Summary

Stanisław Swianiewicz znalazł się w jednym z transportów, które zatrzymały się na stacji Gniezdowo pod Smoleńskiem. Relacjonował potem: "Do naszego wagonu wszedł pułkownik NKWD, wysoki o czerwonej twarzy (...). Wywołał moje nazwisko i powiedział, że zostanę wydzielony z transportu, rozkazał zabrać moje rzeczy i iść w ślad za nim".

Zabrano go do innego wagonu, już opróżnionego z polskich oficerów. Przez niewielki prześwit pod sufitem mógł dostrzec, jak do pociągu podjeżdżają więzienne autobusy, których okna były pomazane wapnem.

Polacy zsiadali z wagonów prosto do autobusu, po 20-30 ludzi – oczywiście pod strażą enkawudzistów z bagnetami na długiej broni. Pojazd ruszał – i wracał mniej więcej po półgodzinie po kolejną grupę jeńców.

Gdy Swianiewicza poprowadzono niebawem do więziennego auta, przeszło mu przez myśl, że został oddzielony od reszty właśnie dlatego, że to on ma zostać zabity. Nie miał oczywiście pojęcia, że ledwie trzy kilometry dalej jego towarzysze są rozstrzeliwani i wrzucani do masowych grobów. Prawdopodobnie ze wszystkich ocalałych to on był najbliżej samej zbrodni.

Prawie 22 tysiące – prawdopodobnie tylu Polaków zgładzono podczas zbrodni katyńskiej. Około 14,5 tysiąca z tej liczby stanowili jeńcy z trzech obozów: w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Znamy te szacunki – w tym także stosunkowo drobne rozbieżności, które się w nich pojawiają – co najmniej od lat 90. Około 400 – prawdopodobnie tylu Polaków ze zbrodni katyńskiej ocalało.

Wśród nich byli nieprzejednani patrioci – ale byli i renegaci. Byli tacy, których bezskutecznie próbowano złamać – ale i oportuniści z zabrudzoną reputacją, którym Sowieci dawali szansę na nową karierę. Byli wśród nich ludzie, którzy ocaliwszy życie, niestrudzenie szukali wieści o swoich towarzyszach broni — ale byli i tacy, którzy mieli uczestniczyć w zakłamywaniu zbrodni.

Tych kilkuset ludzi wymknęło się stalinowskiej "maszynce do mięsa" w różny sposób. Nie zawsze zresztą byli od razu świadomi, że śmierć minęła ich o włos. W wielu wypadkach da się wyjaśnić, jak i dlaczego pozwolono komuś przeżyć – ale niejeden z tych losów nawet dziś wydaje się zagadkowy. Przyjrzyjmy się niektórym.

Od dołów śmierci ocalił go… zarzut szpiegostwa

Swianiewicz trafił do radzieckiej niewoli po tym, jak jego jednostka we wrześniu 1939 r. próbowała przedostać się na Węgry. Znalazł się w obozie w Kozielsku – tak jak ponad 4,5 tys. innych polskich jeńców. Zaczęto ich stamtąd wywozić na początku kwietnia 1940 r. Swianiewicz znalazł się w jednym z takich transportów dopiero pod koniec miesiąca.

Uszedł z życiem, ale czekało go najpierw więzienie w Smoleńsku, potem cela na osławionej Łubiance (centrala NKWD, a dziś rosyjskiej FSB) oraz na Butyrkach. Paradoksalnie od katyńskich dołów ocalił go… zarzut szpiegostwa – tak Sowieci zakwalifikowali przedwojenne badania Swianiewicza, który zajmował się naukowo gospodarkami III Rzeszy i ZSRR.

Dostał osiem lat łagru w Republice Komi. Temperatura w tajdze dochodziła do -50 st. C. Ledwie przeżył. Choć powinna była go objąć "amnestia", którą przewidywał polsko-radziecki układ zawarty latem 1941 r. (po inwazji III Rzeszy na ZSRR), Sowieci nie zamierzali go zwalniać. Zrobili to dopiero po interwencjach polskich dyplomatów. Szybko się okazało, że Swianiewicz jest jedynym ocalałym z setek oficerów wywiezionych onegdaj z Kozielska.

Jego świadectwo było pod tym względem bezcenne. Na początku lat 50. zeznawał przed tzw. komisją Maddena, którą powołał amerykański Kongres w celu zbadania zbrodni katyńskiej. Wystąpił wówczas w masce – mimo iż po wojnie pozostał na Zachodzie (wrócił do pracy naukowej), przez wiele lat obawiał się o swoje bezpieczeństwo.

Wiele lat później pisał w książce "W cieniu Katynia" o swoich powinnościach względem zamordowanych: "Ciąży na mnie jakiś obowiązek".

Domena Publiczna/wikimedia

Stanisław Swianiewicz

Wielu wierzyło, że jadą na wolność

Świadkiem-ocalałym nie mniej istotnym był Józef Czapski. Wrzesień 1939 r. i niewola przerwały jego karierę malarską i literacką (choć miał też Czapski za sobą udział w wojnie polsko-bolszewickiej; dostał wtedy Virtuti Militari). Sowieci umieścili go w dawnym klasztorze w Starobielsku, zaadaptowanym na obóz jeniecki.

"Wielu z nas wierzyło święcie, że jedzie na wolność"

– tak wspominał Czapski pierwsze wywózki ze Starobielska. Opuszczał obóz w grupie 63 ludzi (z 4 tys.) jednym z ostatnich transportów, 12 maja 1940 roku. Zapamiętał z tej podróży brutalność strażników, śledzie jako jedyny prowiant, a także to, że wypuszczano ludzi do klozetu tylko dwa razy na dobę.

Jeńców nie wysadzono w Charkowie (to tam zginęła większość Polaków ze Starobielska). Wylądowali w kolejnym obozie: Pawliszczewie Borze pod Smoleńskiem. Okazało się, że grupa, w której znalazł się Czapski, stanowi jedną z trzech, które wyselekcjonowano z trzech zlikwidowanych obozów wspomnianych na wstępie. To było w sumie ok. 400 osób.

Z tych miejsc nie stawia się nikt

Jego świadectwo – spisane we "Wspomnieniach starobielskich" oraz "Na nieludzkiej ziemi" – jest wstrząsające z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze: pokazuje stan umysłów ludzi, którzy wymknęli się śmierci, a los ich towarzyszy długo stanowił dla nich niewiadomą.

Sam Czapski sądził z początku, że inni jeńcy musieli zostać "rozrzuceni" w podobnie niewielkich grupach po obozach takich jak Pawliszczew Bor. Dopiero latem 1940 r. okazało się, że rodziny innych jeńców nie mogą się z nimi skontaktować tak jak dotychczas, tzn. poprzez listy. Już po "amnestii" i dołączeniu do Armii Andersa Czapski wraz z innymi zwolnionymi zaczął sporządzać z pamięci listy zaginionych.

I z każdym tygodniem stawało się jasne, że choć odnajdują się ludzie nawet z najdalszych łagrów w Workucie, Norylsku czy pod granicą radziecko-chińską – to z oficerów z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska nie stawia się nikt.

Druga istotna warstwa opowieści Czapskiego dotyczy właśnie beznadziejnych poszukiwań tych ludzi. Czapski zajmował się tym osobiście przez kilka miesięcy, był w Orenburgu, w Kujbyszewie, w Moskwie, rozmawiał z wysokimi oficerami NKWD – i raz za razem "odbijał się od ściany". (Miał przejść całą drogę z Armią Andersa, a po wojnie – kontynuować przygodę z malarstwem; był też współtwórcą paryskiej "Kultury").

Maciej Zieliński, Adam Ziemienowicz, Mateusz Krymski / PAP

Łut szczęścia i dziura w biurokracji

Po trzecie wreszcie: opowieść Czapskiego jest małą kroniką ostatnich miesięcy ludzi, którzy nie przeżyli.

Wspominał on np. jeńca-majora, który prawie ozdrowiał z gruźlicy w starobielskim lazarecie na wieść o tym, że odnaleźli się jego żona i syn. Czapski wspominał, że ten oficer także został wywieziony – ale nie sądził, by dożył on celu podróży: "może uratowało go to od gorszej śmierci".

Czapski przytacza m.in. relację porucznika Sołczyńskiego, schwytanego przez Sowietów w Stanisławowie. Otarł się on o obóz w Starobielsku, a więc zapewne później "kwalifikowałby się" do rozstrzelania. Ale nie przyjęła go do obozu tamtejsza komendantura – skierował go tam bowiem "zwykły" prokurator, a nie NKWD.

Sołczyński trafił więc do ciasnej celi więziennej w Artiemowsku (dzisiejszym Bachmucie). Przeżył piesze ewakuacje na mrozie i prześladowania ze strony sowieckich więźniów kryminalnych. Doczekał "amnestii" i dowlókł się ledwie żywy do polskich oddziałów w Buzułuku. Przetrwał to wszystko, jak sam mówił, cudem – tylko po to, żeby umrzeć wśród swoich.

Przykład Sołczyńskiego pokazuje, że o czyimś ocaleniu mógł przesądzić łut szczęścia, ale i "dziura" w sowieckiej biurokracji.

Zwerbowani i kuszeni

Jeszcze inną grupę ocalałych stanowili ci, którzy już w obozach jenieckich dali się zwerbować Sowietom do współpracy. Ewentualnie: tacy, których NKWD oceniło jako "rokujących" pod tym względem na przyszłość. Co jednak ciekawe: ci, którzy zdaniem Sowietów "rokowali", ale później odmówili wejścia we współpracę, nie byli już zagrożeni wyrokiem śmierci – czego przykładem może być gen. Wacław Przeździecki.

Od początku pobytu jeńców w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku pracowali nad nimi radzieccy politrucy. Prowadzili pozornie zwyczajne rozmowy i w ten sposób badali nastroje, a także łagodnie indoktrynowali. Potem pojawili się oficerowie NKWD. Ci po prostu wyciągali oficerów na przesłuchania, czasem wielokrotnie. Wypytywali o osobistą i zawodową przeszłość, stosunek do państwa polskiego, do III Rzeszy, do ZSRR itp.

Czasem byli zwodniczo uprzejmi, proponowali komuś herbatę czy owoce. Czasem grozili – subtelnie albo otwarcie, np. dożywotnim uwięzieniem w ZSRR. Przekonywali, że "była Polska" już nie istnieje. Oficerów nie bito nie torturowano – te rozmowy polegały raczej na powolnym zarzucaniu sieci, osaczaniu, utwierdzaniu jeńców w poczuciu niepewności.

Najczęściej się nie udawało. Ale byli i tacy, jak podpułkownicy Zygmunt Berling czy Leon Bukojemski, którzy prawdopodobnie już wówczas zgodzili się na współpracę z radzieckimi służbami.

Między czerwonym kącikiem a willą szczęścia

Berling rozstał się z Wojskiem Polskim na krótko przed wybuchem wojny – nie do końca wiadomo, czy był to skutek uchybień, jakich dopuścił się w służbie, czy skandalu, który wywołały okoliczności jego rozwodu. Nie dostał nawet przydziału mobilizacyjnego. Trafił do niewoli, gdy NKWD aresztowało go w Wilnie.

Wśród polskich jeńców była niewielka grupka ideowych komunistów. Ci ludzie już po tym, jak trafili do kolejnego obozu w Griazowcu, zorganizowali tzw. czerwony kącik. Prowadzili tam zebrania, odczyty i agitację. Takich ludzi Sowieci nie musieli już przekonywać do lojalności wobec nowej ojczyzny. Jednak sam Berling był raczej przypadkiem oportunisty, szukającego szansy na nową karierę.

Zadeklarował chęć pozostania w ZSRR, zgodził się też na przyjęcie radzieckiego obywatelstwa. Sowieci zaczęli bowiem szukać oficerów, wokół których mogliby utworzyć swoisty "legion polski" w ramach Armii Czerwonej. Kwestia stała się tym istotniejsza, że Moskwa spodziewała się rozpadu paktu z III Rzeszą w nieodległej przyszłości (a co za tym idzie: wojny).

Naturalnymi kandydatami byli ci z Polaków, którzy zarazem chcieli walczyć z Niemcami i jednocześnie deklarowali przyjazny stosunek do ZSRR. Niektórzy byli gotowi wypowiedzieć posłuszeństwo polskiemu rządowi emigracyjnemu, innych można było nadal w tym celu "obrabiać".

W ten sposób Berling wraz z kilkoma innymi oficerami trafił najpierw na rozmowy do Moskwy, a potem do tzw. willi szczęścia w podmoskiewskiej Małachowce. Na tle tego wszystkiego, co oni i inni Polacy przeszli w obozach jenieckich, willa była luksusem: kilka pokojów, centralne ogrzewanie, prysznice, gramofon i biblioteka, kelnerki podające posiłki, do tego coś w rodzaju służby domowej.

Domena Publiczna/wikimedia

Zygmunt Berling

Cena za zdradę

To była cena za zdradę. Rola Berlinga była o tyle szczególna, że dołączył on (wraz z kilkoma innymi oficerami z Małachowki) do Armii Andersa właściwie z rozkazu NKWD jako sowiecki agent. Gen. Anders i jego otoczenie było do pewnego stopnia świadome, że ma do czynienia z renegatami. Nie postawiono ich jednak przed sądem wojennym, aby nie drażnić Sowietów, w których niewoli nadal znajdowały się dziesiątki tysięcy polskich żołnierzy i cywilów.

Gdy Armia Polska na Wschodzie ewakuowała się do Iranu, Berling pozostał w ZSRR – co u Andersa uznano za zdradę. Na rozkaz Stalina zabrał się za formowanie dywizji piechoty – "kościuszkowskiej", czyli pierwszego związku polskiego wojska, które miało walczyć u boku Armii Czerwonej.

W kontekście zbrodni na polskich oficerach Berling odegrał jeszcze jedną haniebną rolę. On i Bukojemski pojawili się w lesie katyńskim już po tym, jak Sowieci odzyskali kontrolę nad tymi terenami. Zachwalał "zaprzyjaźnionego sojusznika" i mówił, że za zbrodnię odpowiada "nieubłagany wróg nasz, Niemiec". A więc: publicznie podżyrował kłamstwo katyńskie.

Uratowani przez nacisk

Seweryn Ehrlich (przeżył Starobielsk, Pawliszczew Bor i Griazowiec, by w końcu dołączyć do Armii Andersa) próbował szukać kryteriów, według których Sowieci decydowali o zachowaniu kogoś przy życiu.

Zauważał bowiem, że wśród kilkuset ocalałych byli oficerowie niskich i wysokich stopni; starzy i młodzi; sympatycy ZSRR i ludzie otwarcie antysowieccy. To nasuwało podejrzenie, że dużą rolę grał przypadek (Ehrlich nie był jedynym, który tak myślał). W istocie jednak wchodziły też w grę inne czynniki.

Na przykład interwencja dyplomatyczna na rzecz konkretnego jeńca lub ich niewielkiej grupy. Był to przypadek Czapskiego, o którego upomniało się – z uwagi na jego pochodzenie – kilka arystokratycznych rodów. Tkwiła w tym pewna ironia, bo przecież szlacheckie korzenie czyniły z Czapskiego modelowego (z punktu widzenia Sowietów) wroga klasowego. On sam zresztą dowiedział się o powodach swojego ocalenia dopiero w 1990 roku.

Czasem związki rodzinne działały bardziej wprost. Jak w sprawie Michała Romma (trafił do obozu w Ostaszkowie), za którym wstawił się krewny, znany radziecki reżyser Michaił Romm.

Uznani za przydatnych

Zachowano też przy życiu grupkę oficerów pochodzenia niemieckiego, która przyznała się do sympatyzowania z Niemcami – wszak w okresie zbrodni katyńskiej ZSRR i III Rzesza były sojusznikami.

Prof. Wojciech Materski, badacz zbrodni katyńskiej, zauważał, że Sowieci oszczędzili również tych jeńców, którzy mieli "wyjątkową wiedzę lub umiejętność uznaną za przydatną". Mogło chodzić "tylko" o to, że ktoś znał mniej popularny język, jak perski czy turecki. Ale Sowietów interesowali też lekarze czy w ogóle ludzie posiadający wiadomości czy kompetencje specjalistyczne.

Weźmy płk. Jerzego Grobickiego. Dowodził on podczas polskiej wojny obronnej brygadą kawalerii, ale wcześniej przez lata prowadził na Bliskim Wschodzie działalność wywiadowczą wymierzoną w ZSRR. Inny przykład to ppłk Tadeusz Felsztyn – przed wojną balistyk, uczestnik gier wojennych i konstruktor broni strzeleckiej, a także m.in. granatnika dla polskiej piechoty.

Oficer NKWD najpierw próbował pozyskać Felsztyna do współpracy na polu naukowym. Ten jednak ten zasłonił się tajemnicą wojskową. Potem próbowano go namówić, by pojechał na Zachód i tam występował jako rzecznik przyjaźni polsko-radzieckiej, oczywiście zgodnie z bieżącymi dyrektywami sowieckiego wywiadu.

Poruszona struna współczucia

Bez skutku. Felsztyn aż do zwolnienia z obozu i dołączenia do Armii Andersa był jedną z najważniejszych postaci "uniwersytetu griazowieckiego" – czyli założonego w obozie kółka naukowo-oświatowego dla oficerów.

Janusz K. Zawodny, badacz zbrodni katyńskiej, dostrzegł w grupie kilkuset ocalałych istotny zbiór: Sowieci darowali komuś życie, bo wychwycili w jego biografii coś, co "poruszyło strunę współczucia".

Podporucznik Jan Mintowt-Czyż urodził się i wychowywał w Chersoniu. Po latach, w radzieckiej niewoli, został rozpoznany przez enkawudzistę, który okazał się jego towarzyszem zabaw z dzieciństwa. Janusz K. Zawodny twierdzi, że w ten sposób Mintowt-Czyż uniknął wywózki na śmierć – choć inny historyk zauważa, że tym oficerem był jednocześnie zainteresowany radziecki wywiad.

Bohater spod Cuszimy czyli sława, która przeżyła carat

Jednym z dwóch generałów, którzy ocaleli, był Jerzy Wołkowicki. Pozostawał nieprzejednanie wrogi wobec Sowietów, a jednocześnie – jako tzw. starszy obozowy w Griazowcu — ostro domagał się od nich przestrzegania konwencji chroniących jeńców (choćby w zakresie prawa do korespondencji).

Już po tym, jak podpisano pakt Sikorski-Majski, generał domagał się, aby Sowieci przestali się obchodzić z Polakami jak dotychczas, czyli m.in. zaprzestali przesłuchań i nacisków na współpracę. Polscy jeńcy nie traktowali Wołkowickiego (jak czytamy u Stanisława Jaczyńskiego) jak bohatera, nie był popularny – ale gdy w końcu zwalniano go z Griazowca, oficerowie zgotowali mu pożegnalny szpaler i owację.

Wołkowickiego ocaliła prawdopodobnie osobista sława. Jako młody oficer służył bowiem w rosyjskiej flocie. Szerokim echem odbiło się to, że odmówił kapitulacji po klęsce w bitwie pod Cuszimą. Spędził potem kilka lat w japońskiej niewoli, a potem dostał Order Świętego Jerzego.

Ta sława przeżyła carat. Podczas przesłuchania w Kozielsku enkawudzista spytał generała, czy coś go łączy ze "słynnym miczmanem Wołkowickim". Przesłuchiwany miał odpowiedzieć coś w rodzaju: "Kłaniam się we własnej osobie".

Domena Publiczna/wikimedia

Jerzy Wołkowicki

Przypadki, wybory i symbole

Przełomowym momentem dla jeńców, którzy przeżyli, był koniec sierpnia 1941 r. – podpisano układ polsko-radziecki, pojawiła się perspektywa dołączenia do Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR. Ruszyła rekrutacja. Oczywiście nie objęła tych z ocalałych, którzy zrzekli się polskiego obywatelstwa i wybrali pozostanie w Związku Radzieckim.

Wspomnieliśmy o ocaleniach z przypadku i wyboru (oprawców, nie ofiar) – ale warto też na koniec przywołać ocalenia symboliczne.

Nie do końca wiadomo, dlaczego przeżył ks. Zdzisław Peszkowski, który do Griazowca pojechał ostatnim (12 maja 1940 r.) transportem z Kozielska. Wśród ofiar zbrodni katyńskiej znalazł się natomiast jego brat i jeszcze jeden krewny.

Warto tu jednak wspomnieć o tym zasłużonym duchownym choćby dlatego, że w metaforycznym sensie "wstał z martwych": gdy z Kozielska wyjeżdżały transporty polskich jeńców, ksiądz dal koledze na drogę koc ze swoim nazwiskiem. Koc znaleziono później w grobach w lesie katyńskim – i dlatego Peszkowskiego przez jakiś czas zaliczano do ofiar Katynia.

Powrót na własną zgubę

Wielość tragedii, które spadały na niemal wszystkich polskich obywateli na "skrwawionych ziemiach" w tamtym czasie, ilustrują dwa losy ludzi niespokrewnionych, ale o tym samym imieniu i nazwisku: Jerzy Nowicki. Pierwszy był porucznikiem z Opoczna. Trafił do radzieckiej niewoli i zginął w Katyniu – a jego żonę i córkę Sowieci wywieźli w głąb ZSRR, gdzie przepadły bez wieści.

Drugi Nowicki był podchorążym. Trafił nie do katyńskich dołów, lecz do obozu w Griazowcu. Stamtąd Sowieci go wypuścili – a przynajmniej tak wydawało się innym jeńcom. Jak czytamy u Jaczyńskiego: zrodziło to u nich nadzieję, że i oni będą wkrótce zwalniani.

W rzeczywistości przewieziono Nowickiego do więzienia w Moskwie, a potem naprawdę zwolniono. Zginął niedługo później – w egzekucji; i to nie z rąk sowieckich, a niemieckich. A to dlatego, że przedostał się do rodzinnego Lwowa, który niedługo później zajęli hitlerowcy.

Nowicki został rozstrzelany wraz z grupą naukowców, w tym swoim ojcem, profesorem Akademii Medycznej (w ramach tzw. mordu profesorów lwowskich). To prawdopodobnie interwencja ojca sprawiła, że młody podchorąży mógł wcześniej opuścić obóz i więzienie i wrócić do Lwowa – jak się okazało, na własną zgubę.

Was this article displayed correctly? Not happy with what you see?

We located an Open Access version of this article, legally shared by the author or publisher. Open It
Tabs Reminder: Tabs piling up in your browser? Set a reminder for them, close them and get notified at the right time.

Try our Chrome extension today!


Share this article with your
friends and colleagues.
Earn points from views and
referrals who sign up.
Learn more

Facebook

Save articles to reading lists
and access them on any device


Share this article with your
friends and colleagues.
Earn points from views and
referrals who sign up.
Learn more

Facebook

Save articles to reading lists
and access them on any device